Zderzenie nastąpiło szybko. W Szanghaju mieszka 20 milionów ludzi, zanieczyszczenie powietrza jest potworne. Już po paru dniach na rękach i nogach wyskoczyły mi krosty. Miałam zatrucie zewnętrzne z powodu stężenia tlenku ołowiu w powietrzu kilkakrotnie przekraczającego normę i wewnętrzne z powodu nadmiaru glutaminianu sodu w stołówce.
Poza tym – kryzys językowy. W Warszawie uczyli nas mandaryńskiego, w Szanghaju mówią po szanghajsku; póki się nie nauczyłam, nie mogłam się w ogóle porozumieć.
Do tego system totalitarny widoczny na każdym kroku. Podsłuch w akademiku. Listy z Polski przychodziły rozerwane, w plastikowych torebkach. Zobaczyłam prawdziwe Chiny, nie przez szybkę. Nie spodziewałam się tego, w tamtych czasach takie informacje do Polski nie docierały tak łatwo.
Z Chińczykami trudno było się zaprzyjaźnić; przychodziły do nas studentki anglistyki, ale od razu dawała o sobie znać inna kultura i mentalność. Kamienne twarze, brak emocji, niechęć do konfrontacji. Drugiego dnia umówiłam się z pewną Chinką na obiad; nie przyszła, nie zawiadamiając mnie. Spytałam ją następnego dnia, dlaczego jej nie było, i okazało się, że to ja popełniłam nietakt. Skoro nie przyszła, znaczy – nie mogła; powinnam to przyjąć do wiadomości i nie zadawać pytań.
Wiedziałam, że nie mogę na święta polecieć do Polski. Jestem katoliczką. Najmocniej przeżywałam Wigilie, dopóki żyła moja babcia, do 14. roku życia, ale nadal to były dla mnie ważne święta. Tym razem miałam pierwszy raz w życiu spędzić je poza domem, a właściwie – w ogóle ich nie obchodzić.
Wieczorem 24 grudnia recepcjonistka poprosiła mnie do telefonu. Kto to może być? Okazało się, że to znajome starsze małżeństwo zaprasza mnie do siebie na herbatę. Ucieszyłam się. Przynajmniej nie będę sama tego wieczoru.
Poznałam ich niedawno w autobusie; jechałam gdzieś, nie mogłam znaleźć adresu i spytałam ich o drogę. Zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że oboje są emerytowanymi profesorami literatury. Znali Sienkiewicza, Mickiewicza, cenili ich; w Chinach bardzo ceni się wartości patriotyczne. Oboje byli już po osiemdziesiątce. Na emeryturze pracowali nad wynalezieniem lekarstwa na długowieczność, jeździli do jakiegoś laboratorium; zaciekawili mnie bardzo.
Mieszkali w centrum Szanghaju, w dzielnicy ze starą, niską zabudową. Prawdziwie chiński klimat. Bez kanalizacji, toaleta na zewnątrz, kuchnia wspólna z sąsiadami, ogródek. Nie mieli wygód, ale tworzyli tam prawdziwą wspólnotę. Niedługo potem bezpardonowo zabrano im tę ziemię i przesiedlono na 17. piętro wieżowca, a oni musieli to zaakceptować.
Nigdy nie zapomnę serdeczności moich szanghajskich przyjaciół. Od tamtego czasu spędzałam Wigilie w rodzinnym gronie. Zawsze kiedy patrzę na dodatkowy talerz, oczami wyobraźni dostawiam drugi i sadzam ich oboje za moim stołem.