Kiedy Smok w latach 90-tych mieszkał przez trzy lata w Azji, na początku miał zamiar wyrzucić zegarek albo zamienić go na taki, który by pokazywał tylko godziny, odpuszczając minutnik i sekundnik.
W zasadzie święte były wtedy tylko godzina rozpoczęcia zajęć w szkole ( ósma ) oraz godziny posiłków w szkolnej stołówce ( 11.30 i 16 ).
Reszta była umowna.
Chodząc do znajomych, szło się na pół dnia albo na cały dzień – wpadanie do kogoś na godzinę lub dwie było nie do pomyślenia.
Umawiając się znajomym pod szkołą lub w parku, należało się automatycznie nastawić na czekanie.
Kiedy szło się po parku, widziało się zadomowionych tam ludzi, leniwie kibicujących innym, biorącym udział w jakiejś aktywności, przy czym graczy w szachy było dwóch, a kibiców – dwunastu…
Pociągi i autobusy miały duże opóźnienia, czemu nikt się wtedy nie dziwił, tylko cierpliwie czekał na swoją kolej…
W rozmowach Chińczycy wtrącali często słowa ‘man man lai’ – oznaczające – bez pośpiechu, w swoim czasie.
Rozstając się, życzyli sobie ‘man zou’ – czyli – tylko się nie spiesz, idź powoli.
Minęło kilkanaście lat i tempo życia przeciętnego Chińczyka znacznie przyspieszyło – ‘man man lai’ zastąpiło ‘kuai kuai kuai’ czyli trzy razy szybko. Chińczycy zaczęli się spieszyć, szybciej chodzić, nerwowo sprawdzać czas na zegarku, złościć się stojąc w korku, przestawiać na fastfoody. Teraz, zwiedzając Chiny, trzeba się bardziej natrudzić szukając miejsc, gdzie czas płynie wolniej.
Znajdziemy je raczej na zachodzie w Yunnanie, Sichuanie czy Gansu niż w dużych miastach na wschodzie.
Przyda się też już będąc w Chinach czasomierz, a przynajmniej komórka z zegarkiem.
Zamiast zapomnieć o upływającym w Azji czasie, ciągle nam coś tam już przypomina, że…czas to pieniądz?